Geoblog.pl    horacy    Podróże    2013 - Ameryka Środkowa    48. Wulkan Pacaya
Zwiń mapę
2014
30
sty

48. Wulkan Pacaya

 
Gwatemala
Gwatemala, Antigua
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 12224 km
 
06:26. Zgodnie z planem, o szóstej odebrał mnie kierowca na wycieczkę na wulkan. Przez myśl mi przemknęło, że będę sam, widząc wnętrze pustego busika. Przewodnik ma mówić po hiszpańsku tylko więc konwersacje głębsze, wymagać będą nie lada gimnastyki z racji ciągle słabej znajomości tego języka. Kolejna przelotna pozytywna myśl, to że będzie można własne, korzystne tempo utrzymywać. Kilka minut później, dołączyła dwójka młodych ludzi, dając mi pewność, że będzie żwawiej. Kolejny kwadrans objeżdżania miasteczka, dał w finale łącznie czternastoosobową grupę, pełny busik. Za wyjątkiem jednej azjatki z bandażem na kolanie, kulejącą trzy metry do wejścia do busika, reszta grupysprawiała wrażenie sprawnej i energetycznej. Ostatni przystanek na kawę dla niedobudzonych, ponieważ na szlaku nic poza wodą i zimnymi napojami nie będzie, jak zapewnił kierowca.
07:32. U podnuża wulkanu, rozpoczyna się naturalny rezerwat. Jak to w życiu bywa, skoro turyści chcą wejść, skasujmy ich. 20zł za wstęp, skoro już tutaj są to i tak zapłacą. Ukradkiem oka dostrzegłem, że tubylcy oczywiście nie płacą. No tak, Ci Biali to więcej zniszczeń po sobie zostawią. Każdy dostaje bilecik, wszystko na legalu, państwo tego pilnuje. W cenie wycieczki był transport do parku i z powrotem oraz przewodnik (z zaznaczeniem, że jest hiszpańskojęzyczny). Jedna z agencji pośredniczących w organizowaniu tych wycieczek, widziałem, że aby było atrakcyjniej, że więcej rzeczy jest w pakiecie, dopisane miała jeszcze, że cena obejmuje „protekcje lokalnej policji” :)
Naszej czternastoosobowej ekipie, przydzielono przewodniczkę z lokalnej wioski jak się okazało i nie jest nim kierowca jak pierwotnie myślałem. W sumie, komu by się chciało tutaj dojeżdżać, skoro oni są tutaj wychowani i znają wszystko i wszystkich. Jeśli się przedstawiła z imienia, to gdzieś mi to w słowotoku umknęło, choć zauważyłem, że większość rozumiem tego co mówi. Szlak zaczyna się w wiosce. Nie trzeba czarować ani udawać, bogactwa tutaj się nie znajdzie. Do biedy się przyzwyczaili. Grupa dzieciaków podbiegła do nas zaraz jak tylko się samochód zatrzymał, oferując kije. Zwykłe, ponad metrowe, nożem wystrugane, solidne kije. Młodzież zna około 10 słów po angielsku, jednak wystarczająco aby zapewnić każdego, że kij to dobra i przydatna rzecz, a na górze łatwiej się z nim chodzi i się tak człowiek nie męczy.
Nikogo z nas nie przekonali. Drugi busik, który przyjechał 3 minuty po nas, był dla nich lepszym łupem. Rozkrzyczani niemcy w wieku studenckim, wybrali się jak na piknik, w krótkich rękawkach i podkoszulkach. Taaa... lato jest.
09:33. Pierwszych kilkanaście metrów, pokazało że azjatka z bandażem na kolanie, faktycznie będzie pilnować tyłów i nie wiedzieć czemu, wybrała się na taką wycieczkę. Szczęśliwie dla niej jak i dla pozostałych, podeszło dwóch kolesi z kucami z zapytaniem do wszystkich „Taxi ? Natural taxi ?” co wywołało gromki śmiech u wszystkich :) nawet na ciężką wspinaczkę gdzie nie sposób wjechać, znalezli sposób. Azjatka jako jedyna, skorzystała z opcji i „wzięła taksówkę” dotrzymując nam tempa dzięki temu. Spacer pod górę miał kilka króciótkich tylko przystanków. Drofa kręta, stroma, początkowo wybrukowana, by po kilkuset metrach, przejść w gruntową. Gleba czarna, sucha. Gdy ktoś gwałtowniej przesunął stopę, podnosił się kurz. Przewodniczka, okazało się, że zna trochę angielskiego, ale tylko w prywatnych dyskusjach się tym chwaliła. Do całej grupy, zwracała się po hiszpańsku. Stopniowo, wspinając się, poszczególne punkty trasy skupiają się na przyrodzie. Specyficzna roślinność oraz widok na lokalne jezioro które, zaopatruje w wodę, kilkudziesięcio kilometrowej średnicy okolice. Tuż obok, elektrownia geotermalna, produkując 27MW energii, pozwala zasilić w pełni ekologicznie, całkiem spory obszar.
Przewodniczka jakoś nie zachwyca zaangażowaniem w swoją pracę. Co kilkaset metrów na parokilometrowej trasie szlaku, przystaje by powiedzieć coś o widoku lub roślinnosci ale mówi dokładnie to co jest na tablicach napisane w tym miejscu albo ujawnia te informacje kilkadziesiąt metrów przed pojawieniem się tablic. Cicha, spokojna, uśmiechnięta jak się zagada, kobieta w wieku chyba średnim. Chyba bo u rdzennych mieszkańców, ciężko poznać w jakim są wieku.
Nie dosłyszałem kiedy dokładnie, ale niedawno część krateru się zapadła, więc jest to ciut większy obszar na szczycie, niż sama tylko dziura z lawą. Widziałem już jałowe miejsca, mało przyjazne dla roślinności, spacerowałem po nieaktywnych wulkanach na wyspach kanaryjskich. Tutaj jednak, na górze aktywnego wulkanu, świat wygląda inaczej. Coś pomiędzy wrogością do form żywych a kosmicznym krajobrazem, na zabójczej planecie. Do samego krateru dojść się nie da, jest gorący, i choć lawą nie pluje, to dymi i trzyma wszystkich na dystans. Weszliśmy na obszar gdzie kilka tygodni temu, lawa się stoczyła. Na początku stycznia miała miejsce ostatnia erupcja, po trzyletniej przerwie. Naszym finalnym przystankiem były piece w tym rejonie. Piece – nie znam fachowego nazewnictwa, miejsca gdzie można się ogrzać, gdzie wydobywa się gorące powietrze, na tyle aby przykładając trochę suchej trawy czy wrzucając papierek między kamienie, zapłonęło to jak niedawno zgaszone ognisko, które pod popiołem skrywa mnóstwo żaru. Spacerując po tych miejscach, nie jest łatwo. Niektórzy wzieli sobie różne rzeczy do podgrzania. Ognia nie trzeba, powietrze jest tak gorące, że opieka i ogrzewa równie dobrze. Gdy weszliśmy na szczyt, wychodząc z pasa drzew, widziałem jak się z drugiej grupy spryciarze kurczą z zimna. Nie każdy wpadł na to że dwa kilometry ponad poziomem morza, musi być zimniej. W mojej grupie, raczej bystrzy, mieli ubrania i byli przygotowani.
Chodzenie po powierzchni, jest jak chodzenie po kruchych, luzno rozsypanych kamieniach. Koks jest najbliższy temu typowi chyba. Takie pumeksy tylko ciemne i cięższe. Oczywiście, mało chętnych do tego bo w sportowym obuwiu, ani wygodnie ani bezpiecznie. Skupiła się większość zatem przy jednym piecu. Stabilność chodzenia to jedna sprawa. Potknięcie czy nawet zachwianie stabilności, grozi nie tylko drobiazgami jak zwichnięcie ale przede wszystkim ranami ciętymi. Wszystkie kamienie, wszelkie podłoże, w najbardziej przyjaznych miejscach jest jak ostra tarka, w pozostałych jest jak najeżone gwoździami, łóżko fakira. Podpierać czy chwytać się kamieni czy głazów, trzeba bardzo łagodnie, aby nie rozciać sobie skóry. Z jednym Niemcem ustaliliśmy, że nie ma takiej możliwości aby w razie czego, uciekać biegiem po takiej powierzchni. Tutaj się ledwie chodzi. Na naszą stronę z wierzchołka odległego o pareset metrów, wychodzi dymiące jeszcze koryto, którym ostatnio lawa uciekała z wnętrza ziemi. Niespełna trzy tygodnie temu, w miejscu gdzie stoimy, zwęglane i topione było wszystko. Na brzegu koryta gdzie biegła lawa, stoją bezlistne drzewa, obeschłe od żaru któty je obdarł zieleni ale nie dał rady spalić. Najniższa fauna, trawa i chwasty, próbują się wedrzeć na powrót w czarny krajobraz. Choć czasem zawieje po ramionach, w nogi ciepło, żar pod powierzchnią skutecznie walczy do wysokości jednego metra z chłodem na tej wysokości. W niektórych miejscach gdzie powietrzny żar się wydobywa, siarka osadziła się wkoło, powodując widoczność tych miejsc z większej odległości.
Krajobraz na górze – urzekający. Jestem na średnim wulkanie (2,5tys. mnpm), aczkolwiek najaktywniejszym. Niedaleko, widać trzy kolejne, czterotysięczne. Chmury przeplatają się z bezchmurnością, wysokie, na tyle aby nie mieć ich poniżej naszego poziomu, niskie na tyle, że czubków się trzymają. Różnica w widoku gór a w widoku wulkanu (wulkanów) jest tak jak między patrzeniem na zamek i patrzeniem na piramide. Każde jest ogromne, każde zachwyca rozmachem i rozmiarem, jednakże, każde w zupełnie inny i nieporównywalny wzajemnie sposób, generuje zupełnie inne wrażenie. Oczywiście jak najbardziej pozytywne. Nie można powiedzieć o wulkanie „to tylko góra”. Oj nie.
17:32. Około godzinna zabawa na wulkanie, dobiegła końca i zejście na dół trwało nieco mniej czasu niż wspinaczka. To samo niemalże, tylko w odwrotnej kolejności, pozwoliło zrobić kilka dodatkowych zdjęć, jako że wcześniejsze, poranne chmury, zdążyły już się rozwiać, ukazując więcej krajobrazu. Na dole, zanim się zapakowaliśmy do samochodu, coniektórzy kończyli swoje kanapki jakie mieli na drogę a nie zjedli na górze. Pojawiło się kilkoro dzieci, wypatrujących osób z jedzeniem i do każdego podchodziły, patrząc to na turystę to na jego kanapkę i powtarzając gdziecznie „lunch for me?”. W sumie chyba prawie każdemu się dostała jakaś kanapka, pobiegli pod pobliskie drzewo i w grupie zaczęli konsumpcję, licytując się, komu z czym się trafiło i kto ma lepszą.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
horacy
Horacy
zwiedził 14% świata (28 państw)
Zasoby: 222 wpisy222 18 komentarzy18 43 zdjęcia43 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
19.05.2018 - 29.05.2018
 
 
07.04.2017 - 15.04.2017
 
 
22.11.2013 - 28.02.2014