18:15. Podzedłem rano na wycieczkę wzdłuż rzeki. Gdy dotarłem do niej, stanąłem lekko zszokowany. Płynęła ona w przeciwną stronę niż zakładałęm. Nie jest to takie dziwna reakcja gdyż jadąc tutaj, większość czasu zdecydowanie pokonywaliśmy drogę pod górkę, w górę rzeki, co było widać przez okno. Kierunek skąd przybyłem, powinien być kierunkiem nurtu rzeki, podczas gdy było odwrotnie. Sprawdzałem dziś specjalnie mapę i wychodzi na to, że ta rzeka to dziwna rzeka. Nie jest to ta w górę której jechałem, w pewnym miejscu zmieniliśmy doliny, co przeoczyłem. Dziwność polega na tym, że zaczyna się gdzieś w górach i płynie do Gwatemali, dziesiątki kilometrów dalej, a tam, daleko hen, jej drugi koniec jest w odległych górach. Choć może poprawniej było by powiedzieć, drugi początek. Nie jest to jakiś strumyk który by gdzieś wsiąknąć mógł, tylko całkiem spora rzeka. Nie dopływa do żadnej innej rzeki, oraz nie tworzy żadnych jezior w międzyczasie. Cóż, jeśli nie magia albo całkowite zużycie przez ludzi, to musi wyparowywać w tropikalnych klimatach albo wpadać do środka Ziemi :)
Rejony poza miasteczkiem, znajdujące się w szerokiej i stosunkowo płaskiej dolinie, wzdłuż rzeki przeznaczono pod uprawy. Rośnie tutaj wiele różnych rzeczy. Dziś natknałem się na zbiory pomidorów. Kilkadziesiąt osób, obrotnie zapełniało skrzynki pomidorami z kilkuhektarowej plantacji. Rzeka dość bystra, co rusz była wykorzystywana przez ludzi do różnorakich celów. Większość osób zwyczajnie do zaznania ulgi w gorący dzień, zażywało kąpieli w mocno orzeźwiającej i bystrej wodzie. Rybak łowiący siecią, rolnicy pompujący wodę pod uprawy, gospodynie piorące ubrania. W paru miejscach, gdzie rzeka rozlewa się trochę szerzej, były również osoby przesiewające rzeczny żwir i ładowały go na pickup'a.
Choć domy w miasteczku mają niezmiernie rzadko mury zakończone jakimiś przeszkodami, to ogrodzenia na pastwiskach i wkoło upraw, są prawdziwymi zasiekami z nadmiarem drutu kolczastego. Po południu, po opuszczeniu przybrzeżnych terenów, dotarłem pomiędzy wzgórza gdzie znajduje się więcej lasów i pastwisk, gdyż pod uprawę wydają się za strome. Pomiędzy wzgórzami, bogato obrodziły strumyki, które tocząc się z górek, wspólnie zasilają rzekę poniżej. Ptactwo maści wszelakiej, spotkać można wszędzie gdzie tylko jest jakaś kępa krzewów lub drzew. Ponad doliną, cały dzień szybuje przynajmniej kilka, potężnych drapieżników. Odnoszę wrażenie, że one nigdy nie machają skrzydłami. W górę czy w dół, zawsze tylko szybują. Przy każdym wspięciu się na górkę, jak okiem sięgnąć, kolejne górki i wzgórza, morze górek. Na każdą niemalże chciałoby się wspiąć, by spojrzeć na świat z kolejnej, zapewne nie mniej urzekającej perspektywy. Wieczorami, nie sposób oderwać oczu od krajobrazu. Gdy słońce obiera kierunek, gdzieś za zachodnim wzgórzem, ostatnie kwadranse są jak jesień w pigułce. Zielone wzgórza, wysychające pastwiska, zaczynają szybką metamofozę kolorystyczną. Wysuszona trawa staje się ciemno pomoarańczowa, drzewa zmieniają kolor na bliższy czerwieni niż codziennej zieleni. Tuż po zniknięciu ostatniego promienia, nieliczne białe dotyczchczas obłoki nad wzgórzami, do złudzenia przypominają żywy ogień. Obraz płonących wzgórz, wraz z cichnącym ptactwem, obwieszcza nastanie pory nocnej. Jeszcze kilka minut i świerszcze zaczną stroić instrumenty, tak jak wczoraj, przedwczoraj i zapewne przed moim przybyciem również
18:27. Przyszła noc. Choć nadchodzi ona dość szybko, to zegarki wskazujące, że ledwie minęła godzina osiemnasta, utwierdzają ludzi w przekonaniu, że to czas relaksu po dniu pracy. Gwar więc pozostaje. Zabawa, śmiech, codzienność, płyną nurtem niepowstrzymanym po niemal każdej uliczce tego miejsca.
22:25. Jak się okazało po raz trzeci z rzędu, spokój na ulicach i w sąsiedztwie nastaje z minięciem godziny dziewiątej wieczorem. Zbierają się wszystkie grupki i dzieciaki z ulic, kryjąc się w swych domach, które jak się okazuje po rozległych spacerach, zdarzają się jeszcze w nielicznych miejscach w wersjach najbiedniejszych, czyli lepiankach. Pół godziny później, jak z zegarkiem w ręku, jest cicho jak makiem zasiał. Jeszcze przy rynku trochę gwaru się roznosi, śmiem podejrzewać, że to tylko dzięki turystom jeszcze wszyscy spać nie poszli. Reszta Copán Ruinas, jak z rozkazu, punkt 21:30, cicho wszędzie, głucho wszędzie.